infoblog dresscloud

Plener ślubny w górach

Góry. Gdzie jak nie tam mogła się odbyć nasza sesja poślubna? ❤️ Chodźcie ... zabieram Was w małą podróż po moich wspomnieniach, zarówno tych, które są w głowie jak i tych uwiecznionych na zdjęciach :) Tradycyjnie, w moim wydaniu szykuje się dłuższa lektura :P

Miesiąc przed ślubem otrzymałam przykry telefon, że nasza dotychczasowa fotograf, z którą byliśmy umówieni na reportaż rezygnuje ze względu na obecną sytuację. I wiecie co? Tak miało być, bo trafiliśmy na cudowną, młodą i utalentowaną osóbkę, która potrafiła cudownie uwiecznić dwa, dotychczas nigdy niepozujące kołki :P

Budzik. Pobudka po dwóch godzinach snu o 00:00. Wszyscy sobie smacznie śpią, a my podekscytowani zaczynamy szybkie przygotowania do wyjazdu na Palenicę Białczańską, z której udamy się na Rusinową Polanę na wschód słońca. Nie miałam profesjonalnego makijażu (puder, eyeliner i tusz) ani fryzury. Chciałam aby było tak... naturalnie. Zapomniałam wspomnieć o soczewkach, z którymi męczyłam się pół godziny. Dla tych co nie noszą ich na codzień, zakładanie to istna katorga :P Garnitur, sukienka, buty i ledwo zipiący bukiet ❤️ z takim składem wyruszyliśmy w nocną podróż ku spełnieniu marzeń.

Jakież było moje zdziwienie, że o 4:00 w nocy w Palenicy Białczańskiej parking był czynny i trzeba było zapłacić 30 zł za pozostawienie auta :P Puściutko, zaledwie kilka pojazdów i ludzi. Zarzuciłam na siebie jeszcze polar, załączyliśmy latarki i ruszyliśmy w drogę niebieskim szlakiem. Wszystko pięknie ładnie, dopóki parkingowe latarnie nie oświetlały już nam drogi... Całkowita ciemność, świecące gwiazdy i nasza trójka. Modliłam się, aby bijąca od latarek jasność nie podświetliła oczu wilka lub niedźwiedzia. Tablica informacyjna głosiła, że szlak czynny jest od godziny 6:00 z uwagi na pasące się owce i pilnujące ich psy pasterskie, ale czego nie robi się dla pięknych zdjęć, tylko ciii... :) Szłam swoim nadnaturalnym tempem, który napędzała adrenalina. I zaświeciły się oczy w krzakach... pieska, który nic sobie z nas nie robił, ale drugi szczekał tak głośno, że obudził bacę, który rozzłoszczony kazał nam iść dalej i się nie cofać nadając nam nowe imiona: dziady sakramenckie :P

Zdążyliśmy, czterdzieści minut przed wschodem słońca. Siedliśmy na ławkach i napawaliśmy się widokiem majestatycznych gór. Cisza. Ogarnęło mnie szczęście i wdzięczność, że mogę tu być, widzieć, czuć. Skorzystaliśmy z polowej przebieralni i się zaczęło.. :)

Chwile grozy przyćmiło moje zadowolenie i euforia.
Byłam mega szczęśliwa mogąc spełnić jedno ze swoich marzeń, jeszcze raz dziękuję Edytce ❤️

Komentarze

albo założ konto i udzielaj się w komentarzach.